(choć tak na prawdę to piosenką wyjazdu była znacznie mniej nastrojowa Rihanna ze swoim 'o na na!', które było wszechobecne na stokach)
'those were our times, those were our times...'
Ciężko, oj ciężko było mi się zabrać do tej notatki i zdjęć, po dwutygodniowej przerwie od Internetu i komputerów wszelakich. Sercem wciąż jestem na włoskich stokach, więc tym razem nawet ramek wokół zdjęć brak. Najprawdopodobniej najbliższe miesiące niosą ze sobą znaczny spadek częstotliwości blogowania, bo matura nadchodzi wielkimi krokami i naprawdę muszę się przyłożyć jeśli chcę się dostać na SGH. Ale przejdźmy do konkretów, czyli fotorelacji z ostatniego, jakże cudownego tygodnia.
Zacznijmy od tego, że nigdy wcześniej nie jeździłam na nartach , więc do Livigno wyruszyłam pełna obaw. Jak sie później okazało, na szczęście bezpodstawnych. Na dzieńdobry z pierwszego dnia:
Pierwszego dnia uczyłam się podstaw jazdy na niskim stoku, największą trudnością okazało się zsiadanie z wyciągu krzesełkowego (brr).
Zmęczona po paru godzinach jazdy odpoczywałam na jednym z wielu leżaków (kto by przypuszczał, wróciłam opalona!)
Wieczorem wymarsz na jedzenie do najlepszej knajpy w miasteczku, Bait dal Ghet, która choć nie wyglądała zachwycająco z zewnątrz, zachwycała atmosferą, czarującymi kelnerami, darmowymi aperitivo i przepysznym jedzeniem w dobrej cenie - serwują prawdopodobnie najlepsze Tiramisu jakie w życiu jadłam.
Pomimo zmęczenia pełne zadowolenie + pyszne jedzenie:
Drugiego dnia jeżdziłam już na niebieskiej trasie między szczytami - o dziwo nie przeszkadzał mi w tym mój lęk wysokości.
Widoki były przepiękne, a pogoda dopisywała.
Wycieńczona jazdą drugiego dnia po zdjęciu nart udałam się do małego schroniska na włoską kawę (jakżeby inaczej):
Zjeżdzając w dół gondolami miałam okazje porobić zdjęcia z serii 'dziwne miny'...
...i pare inspirujących pocztówkowych wręcz widoków.
Miasteczko na dole też było nieczego sobie. Panowała tam strefa wolnocłowa, co przyciągało turystów skorych do zostawiania tu zawartości swoich portfeli.
A miejsc do wydawania pieniędzy było całkiem niemało, przeważały bardzo drogie światowe marki, ekskluzywna biżuteria, sklepy z zegarkami i perfumerie.
Buty do których wzdychałam zza szyby wystawy sklepowej przez cały wyjazd:
Dla prawdziwych fanów marki Apple można było nabyć nawet iCzekolade - biała o smaku mango była wyjątkowo oryginalna w smaku.
W każdy czwartkowy wieczór sezonu odbywają się pokazy instruktorów szkółek. Nawet te 20 stopni mrozu mnie nie zniechęciło.
Wyścigi: 'Najwyższy' vs. 'Najniższy'
(nadal nie mam pojęcia jak to możliwe, że ten narciarz jechał na szczudłach!)
Na koniec tygodnia w pełni dumna z siebie zjeżdzałam już z najwyższych okolicznych gór (nieco poniżej 3000m n.p.m) i mogę szczerze stwierdzić, że narty okazały się o wiele lepszą zabawą niż się spodziewałam.
photo: biotechnology