W zeszły czwartek napisałam najprawdopodobniej ostatni egzamin w moim życiu. Z tej okazji po raz pierwszy od nie-pamiętam-kiedy mam czas się ponudzić. Almost forgot the feeling.
Z nudy zaczęłam przeglądać zawartość tego bloga i doszłam do wniosku, że bardzo miło jest mieć udokumentowany fotograficznie wycinek swojego życia. W związku z tym, że ostatni post jest sprzed ponad roku, zdecydowałam się nadrobić zaległości.
Całkiem spore zaległości. Może się odgrzebię. Kiedyś.
Ale do tematu.
W czerwcu 2015 byłam na czterodniowej wycieczce w Szkocji. Przelot Wizzair'em z Gdańska do Glasgow w sobotę wieczorem, powrót we wtorek po poludniu. Na miejscu poruszaliśmy się wynajętym autem w kierunku zachodniego wybrzeża Szkocji.
Zaczęło się od wizyty w warzelni whisky Glengoyne. W ramach ciekawostki, whisky ze zdjęcia w lewym górnym roku ma 35 lat i kosztuje 2850 GBP (ok. 15 500 PLN).
Miejscowość, w której się zatrzymaliśmy była najwyraźniej zamieszkiwana przez gangi króliczych rodzin. Króliki były dosłownie wszędzie, w masowych ilościach. Niestety, ich ulubioną częścią dnia był zmrok, co uniemożliwiało zrobienie im dobrego zdjęcia w akcji (namiastka poniżej).
Naszym podstawowym środkiem transportu było wypożyczone po przylocie do Glasgow auto. Oczywistym było już od pierwszej godziny jazdy, że był to pomysł z rodzaju tych okropnie, okropnie nietrafionych. Zostałam wytypowana na miejsce przedniego pasażera ze względu na "moje silne nerwy", ale i tak co najmniej trzy razy niemal zeszłam na zawał, kiedy wjechaliśmy gdzieś pod prąd... Na szczęście problematyczne było głownie wyjechanie z miasta, w całej reszcie pięknej Szkocji drogi są mniej skomplikowane - jednopasmowe i bez skrzyżowań (choć bardzo wąskie!). Grunt to zapamiętać złotą zasadę: zawsze trzymaj się lewego krawężnika.
Na ostatni pełen dzień pobytu zaplanowaliśmy rejs po Loch Ness (było dość burzliwe) oraz wjazd na punkt widokowy. Niestety, pogoda nie dopisała i ze szczytu można było podziwiać jedynie mgłę i malownicze kamienie porośnięte mchem...
Pod wieczór wybraliśmy się na spacer po niesamowitym szkockim lesie, gdzie czułam się co najmniej jak bohater dobrej powieści fantasy. Gdybym nie mieszkała w centrum Warszawy, zdecydowanie mieszkałabym w chatce w starym, tajemniczym, szkockim lesie.
Przed wylotem zatrzymaliśmy się w jakiejś dużej posiadłości, która akurat nadarzyła się po drodze. Można było tam przespacerować się po wystawnych wnętrzach i pięknym ogrodzie, gdzie pomieszkiwały pawie i szkockie krowy wyżynne.
Bliższa influacyjność ze szkocką krową wyżynną:
W temacie Szkocji, na pewno jeszcze kiedyś tam wrócę - najlepiej we wrześniu, bo marzę by zobaczyć słynne kwitnące wrzosowiska i Isle of Skye. Muszę tylko rozwiązać kwestię ruchu lewostronnego.. Kto wie, może następnym razem Szkocja na rowerze?
photo: biotchnology / mum
Chyba też czułabym się jak w jakiejś baśni! ;) pozdrawiam i zapraszam :)
OdpowiedzUsuń